W chłopięcej naturze leży eksploracja, od najmłodszych lat z paczką badaliśmy więc dokładnie każdą uliczkę, każdą szczelinę między blokami, każdą dziurę w ziemi i generalnie każdy metr kwadratowy naszego osiedla i łąk, a później również większej części dzielnicy.
Jak poprzednie roczniki przed nami, musieliśmy się w pewnym momencie natknąć na tajemniczy bunkier, zlokalizowany w takim małym parku, czy raczej wielkim trawniku z paroma drzewami i ścieżką, niedaleko pobliskich kamienic. Do końca wieku jego właz był otwarty i każdy mógł sobie wejść do środka, później jednak założono tam mocarną kłódkę żeby odstraszyć ćpunów i bezdomnych, dla których do tej pory była to jedna z ulubionych miejscówek.
Poszliśmy tam pewnego razu, mając nadzieję, że znajdziemy jakieś wojenne memorabilia, najlepiej granaty albo karabiny. Płonne były to nadzieje. Poza mną, Młodym i Patrykiem, obecna była jeszcze Paulina, która już bardziej regularnie włóczyła się z naszą paczką, i Tymek, który okazał się niezłym strachajłem i cały czas powtarzał żebyśmy wracali, na długo, nim w ogóle zeszliśmy pod ziemię. W momencie, gdy dźwigaliśmy do góry metalowe drzwi skrywające pod sobą schody, błagał nas żebyśmy sobie odpuścili i zamiast tego poszli na plac zabaw albo kupili po oranżadzie, ale żadne z nas nie chciało przepuścić tej okazji.
Otworzywszy właz, zeszliśmy ostrożnie, gęsiego, po schodach. Prowadził nas Młody, oświetlając drogę latarką, za nim szliśmy ja i Paulina, Patryk za nami, a Tymek wlókł się na końcu, zamykając pochód.
Chyba poczułem wtedy pewien zawód, bo bunkier rozminął się z moimi dziecięcymi oczekiwaniami, przypominając konwencjonalną piwnicę, a nie… no właśnie, czego się po nim spodziewałem? Był siecią betonowych korytarzy i klaustrofobicznie małych, pustych pokoików, ze ścianami w ładnych dziewięćdziesięciu procentach pokrytymi chałupniczymi graffiti, bazgrołami i wiadomościami dla potomnych napisanymi przez dawne pokolenia blokersów-eksploratorów.
Znałem sporo legend o tym bunkrze, rozpowiadanych wśród dzieci i młodzieży – że w ścianach są zamurowani SS-mani, że gdzieś głęboko jest pomieszczenie z metalowym, zakrwawionym łóżkiem do eksperymentów, że żyją tam bezokie stwory-kanibale, będące efektem wstrzykiwania marihuanen, i tak dalej.
Weszliśmy w jakąś boczną wyjątkowo wąską odnogę i przystanęliśmy na chwilę żeby uzgodnić co dalej, byle się nie zgubić. Szanse na to były zerowe, bo nie znajdowaliśmy się w wielkim podziemnym kompleksie z niezliczoną ilością ilością korytarzy, wyjętym żywcem z jakiegoś wojennego filmu, tylko w niewielkim schronie przeciwlotniczym z ledwie jednym wejściem.
Tymek wlókł się kilka kroków za nami, więc poczekaliśmy, aż zrówna się z naszą czwórką i w tym momencie usłyszeliśmy takie „uuu”, jakby Terka się zagnieździł w tych murach.
– O kurwa, o kurwa, o kurwa!
Tymek wpadł w kompletną panikę i złapał się za głowę, wrzeszcząc żebyśmy uciekali, a Patryk sekundę potem szepnął, że widział chyba jakiś ruch u końca korytarzyka. Spojrzałem w tamtym kierunku i przysiągłbym, że rzeczywiście jakiś cień zdawał się do nas zbliżać. Paulina pisnęła, boleśnie wbijając mi paznokcie w przedramię. Nastąpiło kolejne „uuu” i zaczęliśmy spierdalać ile sił w nogach, tratując jeden drugiego.
Gdy dobiegaliśmy do wyjścia, usłyszałem jeszcze gdzieś za plecami jakiś nieludzki ryk, krzyk, ale równie dobrze mógł to być odgłos upadku czegoś metalowego.
Wybiegliśmy na światło dzienne i ruszyliśmy sprintem na nasze osiedle, nie zwracając uwagę na kolkę czy mroczki przed oczami, jakby naprawdę gnali nas żądni krwi troglodyci-kanibale.
Minęliśmy jedną kamienicę, zza której wyszedł jakiś małoletni Seba… jeb, dostał pizdę w ryj od Młodego, który mimo szoku i strachu nie zapomniał o wymierzeniu wyroku ulicy.
Więcej do bunkra już się nie zapuszczaliśmy.
