Parch

Rodzice Spermy byli dumnymi posiadaczami Fiata 125p, znanego szerzej jako Duży Fiat. My nazywaliśmy go Parchem, Zgnilcem albo Szrotem; nie bez powodu zresztą, bo samochód był bardzo zaniedbany i jak to stwierdził kiedyś Młody, „aż słychać było jak go rdza wpierdala”.

Leciwe auta były bardzo popularne na osiedlu, ale dla odmiany nie będę tu żartował na temat biedy dosłownej i w przenośni. Realia były takie, a nie inne, i rodziny mieszkające w okolicy nie mogły sobie pozwolić na zakup bardziej prestiżowych bryk, na których widok śliniliśmy się z chłopakami. Każdy marzył o pachnącej nowością Audi albo Mercedesie, ale brutalna rzeczywistość pozwalała mu albo na używkę, zwykle krajowego pochodzenia, albo na nowy samochód najniższej możliwej klasy.

Weźmy dla przykładu Matiza mojej mamy – kupiła go głównie dlatego, że był nowy, na tamte czasy wyglądał względnie uroczo, i był nieduży, co w teorii czyniło go idealnym dla takiej filigranowej osóbki, która chciała jeździć sobie na mniejszych dystansach do pracy i sklepu. Praktyka nie pokryła się oczywiście z teorią, bo wyposażenie wersji Life, które i tak było matizowym odpowiednikiem jebanego S-Line albo AMG, nie obejmowało ani wspomagania, ani poduszek powietrznych, chyba że coś było w kierownicy, nie wiem. Ewelina mogła się jednak pochwalić spojlerkiem nad tylną szybą, prawie takim jak w Volkswagenie Scirocco. Bogactwo, kuhwa!

Za równowartość Matiza mama mogła kupić jakieś kilkuletnie auto z dużo atrakcyjniejszym wyposażeniem i ocenami bezpieczeństwa, które w dodatku utrzymałoby swoją wartość i pozostałyby względnie bezawaryjne, gdyby tylko należycie o nie dbać. No i tu powracam do pierwotnego tematu, czyli Dużego Fiata rodziców Spermy, który sypał się na naszych oczach do tego stopnia, że blacharkę w okolicach nadkoli mogliśmy przebijać patykami.

Ponadto w korytarzu piwnicy trzymali stary blok silnika i orurowanie wydechu – tak na czarną godzinę. Swego czasu była tam też tylna kanapa, przeżarta przez mole albo inne robactwo, którą udało nam się „pożyczyć” na potrzeby budowy szałasu (do którego wrócimy za chwilę).

Parch niby jeździł, ale na jego widok każdy pytał się ile kilometrów mu jeszcze zostało i kiedy zupełnie się rozsypie. Nikogo więc nie zdziwiło, gdy ojciec Spermy oznajmił pewnego dnia, że znalazł dla siebie nowy samochód i pojechał obecnym go obejrzeć, będąc prawie pewnym tego, że go kupi.

Czekaliśmy z wytęsknieniem pół dnia, doglądając z pobliskiej ławki czy nie nadjedzie jakimś sportowym coupe albo luksusowym sedanem. Wszyscy mieli jakieś teorie, z czego najpopularniejszą podrzucił Kacper, który w drodze do sklepu dosiadł się do nas i powiedział, że kombi najlepsze, bo jak jego ojciec mówił, meble można w nim przewozić.

– Kurwa, nudzi mi się. – Powiedział zbolałym tonem Emil.

– Co ty nie powiesz… siedzimy tu już… sześć godzin? – To odpowiedziałem, to zapytałem.

– Spoko, niedługo przyjedzie. – Sperma nieco się oburzył, choć widać było, że podobnie jak my jest już zmęczony.

– Mówiłeś to kilka godzin temu. – Dodał ktoś.

W tym momencie na parking przed blokiem wjechał Parch.

– Co jest, kurwa? – Powiedział sam do siebie Sperma.

– To co, wreszcie niczego nie kupił? – Zapytał Młody, zeskakując z trzepaka stojącego przy ławce.

Poszliśmy w stronę ojca Spermy, który zadowolony wyszedł z samochodu i… zamknął go z pilota.

– Cześć tata, co się dzieje? – Zapytał zaskoczony Sperma.

– Kupiłem dzisiaj to cudo. Prawda, że podobny do poprzedniego? – Zaśmiał się.

Przytaknęliśmy grupowo, nie wiedząc, jakiej reakcji od nas oczekuje, bo nowy Parch był identyczny – miał taki sam kolor, bagażnik dachowy… na pierwszy rzut oka był nie do odróżnienia od swojego poprzednika.

Po kilku minutach oględzin zaczęliśmy dostrzegać pewne małe detale – obicia foteli i kanapy (w jednakowych kolorach), brak zielonego paska folii u góry przedniej szyby oraz oczywiście brak przeżartych rdzą plam przy nadkolach, progach i zderzakach.

Był też, rzecz jasna, centralny zamek.

– Czyli twój stary kupił takie samo auto, tak? – Zapytał Młody szeptem, gdy nachyleni oglądaliśmy tylny zderzak.

– Na to wygląda. Ale spójrz tylko, ma zamykanie z pilota! – Entuzjazmował się Sperma. W sumie to nawet mu wtedy trochę zazdrościłem, bo Ewelina takiego bajeru akurat u siebie nie miała.

Następnego dnia poszliśmy na łąki obok niegdysiejszego śmietniska, gdzie wcześniej ukryliśmy rezerwową kanapę ze starego samochodu Spermy, zakoszoną z piwnicy, myśląc, że już na nic się nie zda. No bo który z nas mógłby przewidzieć, że Parcha zastąpi jego wypisz-wymaluj idealna kopia? Wbrew temu nie zwróciliśmy jej, mając dla niej lepsze zastosowanie od zbierania kurzu – mianowicie planowaliśmy ustawić ją w szałasie. Przy czym szałasu jeszcze nie mieliśmy, w pierwszej kolejności musieliśmy go wybudować, ale to akurat była dla nas formalność.

Postawiliśmy kanapę w umówionym miejscu i zaczęliśmy znosić pozostałe graty, czyli maskę Trabanta, płytę z dykty, a także sporo plastikowej folii i mniejszych drobiazgów. Jeśli myśleliście, że zasypanie śmietniska przed rokiem coś dało, to myliliście się – Janusze dalej wyrzucały tam syf, za którego wywóz nie chciały płacić, i sytuacja ustabilizowała się dopiero po paru latach, chociaż nie wiem czy sama z siebie, czy z pomocą policji albo jakichś innych służb.

Zawsze uwielbiałem budować bazy i szałasy, nawet bardziej, niż później w nich przesiadywać. Nie zawsze znalezione materiały dopisywały i trzeba było kombinować, jak zrobić coś z prawie że niczego, ale i to miało swój niezaprzeczalny urok, jakkolwiek frustrujące czasem by nie było.

Tym razem tak właśnie było – niedobór śmieci dał nam się wyraźnie we znaki i żeby w ogóle postawić do pionu jakąkolwiek chatynkę, byliśmy zmuszeni iść na pewne… strukturalne kompromisy, że tak powiem. Efekt finalny naszych prac był względnie stabilny, tak długo, jak nie dotykało się jego ścian i dachu. Słowo daję, to już ściana poklejona śliną Spermy bardziej trzymała się kupy. Jak więc nietrudno będzie się nikomu domyślić, nie była to na pewno nasza najlepsza baza, ale ważne, że mieliśmy własny zadaszony kąt odcięty od reszty świata i o którym nie wiedziałby nikt poza nami.

– Hej, chłopaki! – Krzyknął ktoś z oddali, ledwie dwoma słowami burząc moje przeświadczenie, że nikt nie znajdzie naszej bazy.

– Cicho, kto to? – Szepnął Młody, wyglądając przez dziurkę w ścianie. – Kurwa, Algier.

– Udajemy, że nas nie ma? – Zapytał go Emil półszeptem.

– Nie, przecież już nas pewnie widział. – Odpowiedziałem mu ze zrezygnowaniem, przecierając z frustracją oczy.

– Dobra, wychodzimy. Nie ma wyjścia. – Wyszeptał Sperma.

Algier przywitał się z nami i dołączył do naszej grupy w szałasie, chociaż grzecznie próbowaliśmy mu sugerować, że wolelibyśmy, żeby nie wchodził do środka. We czwórkę dało się jeszcze jakoś tam wytrzymać, ale w piątkę robiło się wyjątkowo ciasno i niewygodnie.

Nie posłuchał.

– Czemu nie macie tu kominka? – Zapytał nagle, jakby kominek miał być jakąś oczywistością w szałasie.

– Mamy na zewnątrz miejsce na ognisko.

– No to chodźmy zrobić grilla! – Klasnął wesoło w dłonie.

Wyszliśmy na zewnątrz i usiedliśmy w kółku wokół prowizorycznego dołka w ziemi, w którym przy pomocy uschniętych trzcin i gałązek rozpaliliśmy ogień. Grill nie wchodził w grę, bo żaden z nas nie miał przy sobie jakiegokolwiek jedzenia, ale mieliśmy nadzieję, że wesoło tańczące iskierki zajmą Algiera, dzięki czemu będziemy mogli zająć się wreszcie swoimi sprawami.

– Ale powinniście zrobić kominek w środku. Co będzie jak będzie deszcz? – Algier kontynuował swoje wywody, wpatrując się w płomienie jak zahipnotyzowany.

– Chuj będzie, posiedzimy, nie zmokniemy.

– Ale będzie zimno. Dajcie mi zrobić kominek, mam pomysła.

Wymiana zdań trwała parę minut, aż w końcu ulegliśmy, bo „nie” nie istniało najwyraźniej w słowniku Algiera. Jego towarzystwo było męczące, a my chcieliśmy po prostu posiedzieć w hermetycznej grupce i napawać się naszą bazą, na której budowę przeznaczyliśmy parę godzin, nie licząc gromadzenia niezbędnych śmieci wcześniej.

– Ale nie rozpalaj tam ognia. Tylko buduj. – Powiedział mu zrezygnowany Młody. – I nie rozjeb niczego.

Siedzieliśmy tak kilkanaście minut, delektując się chwilową nieobecnością Algiera, gdy nagle zobaczyliśmy, że z szałasu wydobywa się dym. Sekundę później razem ze ścianą wypadł na zewnątrz sam Algier, krzycząc jak dzikie zwierzę.

Stara, sucha gąbka i obicie kanapy zajęło się, a razem z nimi foliowe elementy ścian i dachu. Mogliśmy tylko patrzeć, jak nasz nowo wybudowany szałas powoli się zapada, przy towarzyszących temu czarnych obłokach toksycznego dymu.

Oczywiście gdy tylko otrzeźwieliśmy, zaczęliśmy gasić nasz „dobytek”, zalewając go wodą z butelek po wodzie mineralnej, które kolejno napełnialiśmy w rzece. Niestety nie udało nam się wiele uratować, a kolejna budowa z tego, co nam się ostało, nie wchodziła w grę – wszystkie cenne śmieci już wykorzystaliśmy, a teraz większość z nich była albo przytopiona przez języki ognia i jebało od niej na kilometr spalenizną, albo mokra od mulistej wody i jebało od niej na kilometr ściekami.

Wracając wolnym krokiem do domów, ubrudzeni, cuchnący dymem i w grobowych nastrojach, czuliśmy, że już nigdy nie wybudujemy niczego tak doskonałego. Źle myśleliśmy, oczywiście, bo nie dalej niż kilka miesięcy później postawiliśmy lepszy i stabilniejszy szałas, w dodatku dzięki dziewczyńskim czarom Pauliny mający niezniszczalne plecione ściany. Naturalnie kominka to w nim nie robiliśmy.

Gdy tak szliśmy niczym procesja pogrzebowa, Sperma rozpaczał po utracie kanapy z Fiata ojca, a Emil po raz pierwszy odkąd pamiętaliśmy nie mówił kompletnie niczego. Pierwsze słowa wypowiedział do zupełnie obcej, przypadkowej starszej pani, która idąc w przeciwnym kierunku, zmierzyła nas wzrokiem, jakbyśmy byli jakimiś mordercami.

– O kurwa, z mojej dupy cieknie chuj! – Wykrzyczał jej praktycznie prosto w twarz. Kobieta uciekła, przeklinając głośno naszą grupę. My w sumie też przeklinaliśmy, ale akurat Algiera.

Dodaj komentarz

Zaprojektuj witrynę taką jak ta za pomocą WordPress.com
Rozpocznij
search previous next tag category expand menu location phone mail time cart zoom edit close