Internet

Na początku gimbazy procent osób posiadających w domu komputer był już zauważalny. W ciągu trzech kolejnych lat większość, z pominięciem największych biedaków i patoli, miała już doczekać się kompów z dostępem do internetu. Przeważająca część tej grupy wykorzystywała je do ni mniej, ni więcej gierek i Sexplanety, ale niektórzy ambitniejsi coś tam piracili na własny użytek albo hardo kodzili w HTMLu, uważając się za poważnych informatyków na burzliwe czasy.

Zaczęło się od trendu na własne strony internetowe – każdy, kurwa, musiał mieć własną i później chwalił się przed innymi tym, że ma rozwijane menu boczne, którego kilkulinijkowy kod żywcem skopiował z innej strony, gdzie podano go jak na tacy, a i to nie zawsze w pełni kompetentnie. Notorycznie wszystkie paski i menu rozjeżdżały się na boki, bo domorośli webmasterzy nie rozumieli tego, co wklejali do Notatnika.

Adresy do ich stronek rozchodziły się pocztą pantoflową, linki do nich widywało się również na tablicy ogłoszeń kafejki internetowej na osiedlu dziesięciopiętrowców, gdy ta jeszcze funkcjonowała.

Ich treści zwykle ograniczały się do pozbawionych polskich znaków diakrytycznych wywodów o tym, że w szkole to ciężko i prace domowe też są, i jak to autorom nie jest ciężko, ale mogą się podzielić żalami ze światem, bo są tacy mądrzy i nie tylko postawili własne strony, ale i dodali do nich księgi gości!

Ruch mieli oczywiście zerowy, z wyjątkiem Ziemka, który akurat na swoim blogu tłumaczył w przystępny sposób podstawy HTMLa i wrzucał gotowe skrypty, które inni później implementowali u siebie. Jak na przykład wspomniane rozsuwane menu.

Szymi pozazdrościł innym ich stron i postanowił, że stworzy własną, ale nawet z pomocą gotowców Ziemka, nie był w stanie nic sklecić, więc poszedł do jakiegoś osiedlowego kuca, wcześniej profesjonalnie zajmującego się piractwem, i dał mu dwie dychy żeby przygotował mu szablon i wrzucił go na jakiś darmowy serwer. Czy to relatywnie duża kwota, czy mała, nie wiem, ale nie zdziwiłbym się, gdyby jego „znajomy” brał każde jedno zlecenie za grosze, byle tylko zarobić cokolwiek, bo piraci tacy jak on stracili na znaczeniu w momencie, gdy internet zagościł pod strzechami i zwykłe Sebki uzyskały możliwość ściągania sobie nowych utworów Peji i Meza z BearShare’a, ale głównie to ściągali dziecięce porno i z powodu bólu dupy chodzili napierdalać potem cyganów. Bo powszechnie wiadomo było, że jak nie wiadomo kto, to cyganie.

Szymi dostał to, za co zapłacił, i publikował na swojej nowiutkiej stronce rapsy, ale tylko teksty, bo nie wiedział jak edytować pliki audio i podkładać wokale, profesjonalnie nagrane zresztą windowsowskim rejestratorem dźwięku, oczywiście.

U dołu strony, w stopce, podał gościom swojego maila, obiecując, że każdemu, kto przyniesie mu czystą płytę, zgra za darmo album swojej grupy, Keleris Mafii.

Wpisywali mu się potem w księdze gości jacyś okoliczni narkomani, wspierając jego muzyczną karierę i nieironicznie życząc szczęścia w znalezieniu wydawcy.

Kupowanie szablonów ogólnie było dosyć popularne w schyłkowej erze samodzielnie robionych stronek – każdy chciał w jakiś sposób zabłysnąć na tle reszty, a najprostszym na to sposobem było kupienie SMSem profesjonalnie prezentującego się gotowca. Było to szczególnie ważne w przypadku portfoliów burzliwych nastoletnich fotografów, którzy poza atrakcyjną oprawą graficzną tak naprawdę nie mieli do zaoferowania niczego swoim gościom. Chciałbym móc powiedzieć, że na stronach dokumentowali życie naszego osiedla albo wykazywali jakąś kreatywnością czy artystycznym indywidualizmem, ale skądże. Dla nich publikowanie fotek nie było tyle formą artyzmu, co raczej próbą wypełnienia mentalnej pustki i braku jakichkolwiek zainteresowań czy pasji.

Całą internetową przestrzeń kompletnie zrewolucjonizowało pojawienie się ePulsa. Ot tak wystarczyło się w nim zarejestrować i można było dzielić się ze światem wszystkim, co tylko się chciało, nie musząc przejmować programowaniem, spamiętywaniem adresów czy sprawami serwerowymi. Na krótki moment kuco-Sebki niegdyś żyjące z piractwa znaleźli popyt na swoje informatyczne usługi, za piwo albo parę złociszy kodząc klientom strony tytułowe dla ich epulsowych profilów. Chłopcy zwykle życzyli sobie na nich liści marihuanen, napisów „HWDP” albo groźnie wyglądających czaszek, dziewczęta wolały animowany oczojebny brokat i fotki koni.

Gdy Jan Paweł II się przekręcił, do najpopularniejszych grafik doszła również jego morda w czerni i bieli do pary ze zniczami albo świeczkami.

Na ePulsie popularność można było zyskać nie tylko krzykliwie wyglądającym profilem, ale również posiadaniem konta premium – jeśli nie pamiętacie, to chodziło w nich o to, że dawały możliwość przynależenia do większej ilości grup i posiadania większej ilości znajomych. Na tym w zasadzie kończyła się ich użyteczność, co nie przeszkadzało ludziom nabierać się i wysyłać każdego miesiąca płatne SMSy żeby przedłużyć sobie ten jakże prestiżowy pakiet i móc dłużej cieszyć innym kolorem nicka… i właściwie to również większą popularnością u płci przeciwnej. Tak było, niestety.

Ja nie mogłem o to dbać mniej, czując, że miłość życia przeleciała mi koło nosa i nie spotkam już dziewczyny takiej, jak Paulina, ale wielu moich kolegów i koleżanek prowadziło niezwykle aktywne ePulsowe życie, próbując zaimponować otoczeniu. Iza, z początku sceptycznie nastawiona do pierwszej polskiej społecznościówki, szybko zaczęła zdobywać tam jakąś popularność, prowadząc burzliwe grupy typu Nie boję się życia” albo Idę do przodu choć tak bardzo boli”. Trochę się z nią drażniłem z tego powodu jak byłem zły i zawsze się na mnie potem obrażała; tak śmiesznie prychała, odwracając ostentacyjnie twarz i zadzierając przy tym nosek.

W tamtych latach furorę we wczesnym polskim internecie robiły też łańcuszki na GG i ePulsie – były wszędzie. „Jeśli nie wyślesz tego do dziesięciu osób to zgwałci cię szatan, zaatakują pelikany i zostaniesz wyjebany na śmietnik jak syn znanego vloggera Rocka”!

Apogeum ich popularności przypadło na dni po śmierci papieża, gdy chyba dziewięć na dziesięć osób z mojej listy znajomych wysłała mi przynajmniej jedną wariację łańcuszka o promyku Jana Pawła II i o tym, jak nie można pozwolić mu zgasnąć, i przy okazji prosiło, bym zmienił sobie skórkę GG na czarną, w ramach żałoby. Ciekaw jestem do dziś ilu z tych, którzy wtedy rozsyłali te wiadomości rzeczywiście ją zmieniło. Ja oczywiście nie, bo na chuja?

Byłem jak czarna dziura – dostawałem tony różnorakich łańcuszków od znajomych ze szkoły (zwykle dziewcząt, ze szczególnym uwzględnieniem takich wychowanych w głęboko wierzących rodzinach), ale nigdy nie rozsyłałem dalej ani nawet nie potwierdzałem przyjęcia żadnego, wstydząc się do czegoś takiego przyznać. Czy zaskoczy was to, że mimo wszystko nigdy nie zgwałcił mnie szatan, nie zaatakowały pelikany ani nie zostałem wyjebany na śmietnik?

Pierwszych dziesięć łańcuszków po prostu zignorowałem, nie poświęcając im uwagi. Po kolejnych dziesięciu zacząłem się natomiast zastanawiać, czy ci, którzy mi je wysyłają, naprawdę w nie wierzą, czy tylko próbują wkręcić innych.

Rozmawiałem kiedyś na ich temat z Michałkiem, który wyjawił mi skrycie, że on to trochę w nie wierzy i zawsze wysyła je dalej, bo z losu nie powinno się żartować i kto wie, może w tych łańcuszkach jest trochę prawdy.

Bez względu na to, czy łańcuszkowicze faktycznie brali takie bzdury na poważnie, czy po prostu próbowali robić sobie z innych jaja, nasza paczka na pewno korzystała z ignorancji i naiwności okolicznych Sebków i Karyn. Gdy ktoś zaszedł mi za skórę, zakładałem nowy numer na GG i pisałem do takiego delikwenta przeróżne wiadomości, podając się za jego dobrego znajomego, który zapomniał hasło do starego konta. Może nie wysyłałem nikomu zdjęć skradzionej figurki jak Kamil Antkowi, ale zdarzyło się parę bardzo udanych psikusów, po których moje ofiary groziły mi, że mnie znajdą i zajebią, bo wiedzą gdzie mieszkam, i mają też mój adres IP. Oczywiście chuja mi zrobili, tak, jak nigdy nie dosięgły mnie kary za nigdy nierozesłane dalej łańcuszki.

Z jednym tylko wyjątkiem wkręcałem chłopaków, chociażby pod maską ich koleżków zapraszając na piwo i obiecując, że spotkamy się w umówionym miejscu, to jest na drugim końcu dzielnicy.

Wspomnianym jedynym wyjątkiem była „koleżanka” z klasy, Natalia, która przeżywała w gimnazjum etap werterycznej emo, desperacko próbując zwrócić uwagę otoczenia poprzez opowiadanie jak to nie jest jej ciężko i że myśli nad „zakończeniem tego wszystkiego”, płacząc przy tym jak narodowiec na widok paczki kredek świecowych ułożonych w spektrum kolorów. Żadna była z niej samobójczyni i wszyscy wiedzieli, że żądna współczucia idiotka urządza sobie tylko teatrzyk, i pewnie skończylibyśmy na obrabianiu jej dupy za plecami, ale traf chciał, że wpadły na siebie z moją siorką w kolejce do szatni.

– Uważaj jak chodzisz, smarkulo! Co ty tu w ogóle robisz, to szatnia dla gimnazjalistów! – Wyskoczyła do niej z mordą jak jakaś jaśnie pani.

– Jestem pierwszoklasistką… – Wyjąkała zakłopotana Iza.

– Tak? To powinnaś już po semestrze znać swoje miejsce.

– Zna doskonale. To moja siostra, więc radzę ci traktować ją z szacunkiem. – Wciąłem się w rozmowę, patrząc szmacie w oczy.

– No i wszystko jasne, widać, że wychowana tak samo, jak ty. – Fuknęła z pogardą Natalia.

Byłem gotów się jej odszczeknąć, ale siorka złapała mnie za ramię i dała do zrozumienia żebym się uspokoił, bo nie warto tracić czasu i nerwów na kogoś takiego. Niechętnie przyznałem jej rację i odeszliśmy.

Po lekcjach, gdy wróciłem do domu, odpaliłem komputer, założyłem nowy numer Gadu-Gadu i zapytałem Natalię, jak się czuje po swojej ostatniej domniemanej próbie samobójczej, którą było skoczenie pod pociąg.

W porządku. Odskoczyłam w ostatniej chwili, pociąg tylko mi zahaczył nogę” – odpisała.

Jakbyś naprawdę skoczyła pod jadący pociąg, to by ci tą nogę upierdolił przy samej dupie”.

Aha, ty wiesz lepiej ode mnie. Byłeś tam żebyś wiedział?”

A byłem. Co piątek z ziomkami kradniemy złom z wagonów, więc jak chcesz się zabić, to spierdalaj szukać sobie jakiegoś mostu, bo ta linia jest nasza. Jak ty skoczyłaś pod ten pociąg, to chyba kurwa na stacji stał, tępa dzido. Nie pokazuj się na slamsach, bo cię dojedziemy i będą dwa palce w Natalce. Elo, HWDP, cipo głupia”.

Może nie było to najbardziej kreatywne i przemyślane zmieszanie kogoś z błotem, ale wystarczyło, bym poczuł się nieco lepiej; szczególnie widząc, jak dzień później Natalia wypytywała się koleżanek o slamsy i te odpowiadały jej z konsternacją, że z tamtejszymi patusami naprawdę nie ma żartów i mogą jej coś zrobić.

Dodaj komentarz

Zaprojektuj witrynę taką jak ta za pomocą WordPress.com
Rozpocznij
search previous next tag category expand menu location phone mail time cart zoom edit close