Trudno byłoby nazwać naszą paczkę nerdami, bo poza mną i Kamilem nikt nie wykazywał szczególnego zainteresowania typowo piwnicznymi tematami jak książki, gry czy najniższych lotów informatyka, ale pod koniec gimnazjum prawie wszyscy przeszliśmy przez króciutką fazę robienia własnych gier fantasy, z których oczywiście nawet jedna nie została ukończona.
Zaczęło się od Ziemka, który jako najbardziej zafascynowany komputerami, trafił w sieci na pirackiego RPG Makera 2003, i od razu rozpuścił wici po osiedlu. Jeszcze tego samego dnia Sperma zadzwonił do jego drzwi i z błagalnym wzrokiem wcisnął mu do rąk płytę CD-RW, która w przeciągu najbliższych kilku dni zyskała większą popularność niż osiedlowa kurwa.
Czym jest RPG Maker, część z was może zapytać? Już wyjaśniam o co chodzi. To rodzina programów umożliwiających tworzenie własnych gier jRPG, w stylu Final Fantasy VI albo Chrono Trigger, bez konieczności posiadania jakichkolwiek kuc-skillsów w kodzeniu albo grafice. Każdy może po prostu odpalić program i zbudować sobie gierę. Naprawdę spoko sprawa, i jak się miało okazać, Ziemek z Kucem-maskotką we dwóch ostro pracowali nad jakimiś burzliwymi projektami chyba do końca szkoły średniej, tak ich to wciągnęło.
W naszej grupce RPG Maker nie zrobił jednak długiej kariery. Młody wyłamał się jako pierwszy, ledwie parę dni po tym, jak dostał od Spermy instalkę. Twierdził, że to nie dla niego, i że jeśli już miałby robić jakąś grę, to z mechaniką Diablo, tylko osadzoną w osiedlowych realiach, a tu miał do dyspozycji tylko jakieś średniowieczne sprite’y.
Drugi był Patryk, który dał się wciągnąć w zabawę tylko dlatego, że Kamil podniecał się strasznie RPG Makerem, ale jak to z nim zawsze było, nikt nigdy nie zobaczył efektów jego domniemanych prac – wszystko utrzymywał w kompletnej tajemnicy. Patryk przetestował go ze względu na przyjaciela, ale pobieżnie, nie silił się zapoznać nawet z jakimiś podstawowymi poradnikami, czy nawet otworzyć pierwszy lepszy przykładowy projekt żeby zobaczyć, jak coś jest zrobione w praktyce, więc nie ogarnął zasady działania chociażby przełączników. Gdy odpalił nam swój projekt żeby się nim pochwalić, na końcu każdej rozmowy z jakimś NPCem, byliśmy teleportowani na kopię tej samej mapy, tylko z innymi dialogami u rozmówcy. Z tego, co pamiętam, miał też w jednym miejscu ukryty pokój pozbawiony ścian, na którego środku stała dziewczynka lakonicznie mówiąca „spierdalaj” za każdym razem, gdy się do niej zagadało.
Sperma dłubał w RPG Makerze dużo dłużej, i jego gra doczekała się nawet wersji demo, którą później ostro dystrybuował na osiedlu. Niewiele z niej pamiętam, poza tym, że droga do bossa, złego maga prawilnie nazwanego Kastetem, była w kształcie wielkiego kutasa, a na jednej z bagiennych map losowo walczyło się z jakimiś gnollami-kurwa-bobołakami, które przy każdym napotkaniu darły się „kazia dada be”, co Sperma nagrał samodzielnie na swoim odtwarzaczu MP3. Tym samym, który wykorzystaliśmy niegdyś, żeby siać chaos na placu zabaw wśród wysokich bloków, nawiasem mówiąc.
Wiecie, co jednak jest w tym wszystkim najciekawsze? To, że projekty Spermy, moje i Kamila korzystały z tej samej fikcyjnej religii. Żaden z nas nie chciał marnować czasu na budowanie unikalnej fantastycznej mitologii, więc zdecydowaliśmy się współpracować, budując wszystko na fundamentach postawionych przeze mnie jeszcze w podstawówce, bo widzicie, wtedy właśnie założyłem własną sektę.
Nie pamiętam, gdzie dowiedziałem się o Ganeshu, czy tam Ganeshy. Być może obejrzałem jakiś dokument na Discovery, nie mam bladego pojęcia. Koniec końców jednak, hinduski bożek przypadł mi do gustu, bo słonie były w tamtym okresie moimi ulubionymi zwierzętami, więc Ganesh musiał być spoko, bo miał głowę jednego. Gdyby tylko miał przepaskę na oczach jak Wojownicze Żółwie Ninja, to mógłby robić za nowego Czampka z Czampowa.
Co mnie podkusiło, żeby łazić po osiedlu i opowiadać dzieciom o Ganeshu, zapewniając, że jest dobrym bogiem? Chuj wie, prawdopodobnie chciałem się na kimś odegrać za to, że jobił zobie ze mje ziajty. Rzuciłem przysłowiową śnieżkę, która szybko rozrosła się do zaskakujących rozmiarów, mimo że sam nie spodziewałem się, że ktokolwiek w ogóle uwierzy w moje sklecone naprędce bajeczki. Najwyraźniej na osiedlu nie brakowało łatwowiernych tuków, którzy z łatwością połknęliby nawet najdurniejszy haczyk, tak długo, jak zostałby podany w pewny siebie sposób i brzmiałby względnie prawdopodobnie. No bo na dobrą sprawę, czy dużo różniłem się od przeciętnego klechy? Pomijając kwestię jebania dzieci, ma się rozumieć.
Jakiś gówniak wyniósł z piwnicy stary kredens, który ustawiliśmy pod balkonem jednego z bloków, żebyśmy mieli ołtarz ofiarny. Inny przyniósł z domu świeczkę, którą zapalaliśmy podczas kilkuminutowych codziennych obrzędów. Na koniec zrobiliśmy zrzutkę na puszkę orzeszków ziemnych, które pojedynczo braliśmy, składaliśmy na blacie kredensu, a ja po kryjomu wpierdalałem je, gdy już wszyscy się rozeszli, by na drugi dzień chwaląc cud, bo Ganesh łaskawie przyjął naszą ofiarę!
Moja maska memiczna, gdy po latach Młody wypomniał mi to i ze szczerym żalem powiedział, że byłem strasznym dupkiem, bo on i reszta dzieciarni mi wierzyła.
Wracając jednak do tematu robienia gierek, ja, Sperma i Kamil trochę bawiliśmy się w RPG Makerze, przy czym ten ostatni, jak już wspomniałem, nigdy nikomu nie pochwalił się niczym, co zaprojektował. Przez jakiś czas Ziemek robił za naszego mentora, którego wypytywaliśmy o wszelkie podstawy i detale, ale zaczęło stawać się jasne, że on podchodzi do swojego projektu dużo poważniej, i nie możemy się z nim równać. Przestaliśmy więc zawracać mu dupę jakimiś trywialnymi błahostkami, których rozgryzienie samemu powinno było zająć nam nie więcej niż kilka minut metodą prób i błędów, a częściej wyłaziliśmy na dwór we dwójkę, przesiadując godzinami na trzepakach albo klatkach chodowych, dyskutując na temat naszych gier i wymieniając się pomysłami.
I wiecie co? Kurewsko miło wspominam ten okres, nie tylko dlatego, że obaj dobrze się bawiliśmy, robiąc jakieś guwno-gierki, ale również dlatego, że spędzaliśmy czas w kreatywny sposób. Łatwo byłoby wywrócić oczyma i wyśmiać naszą niedojrzałą i pozbawioną jakiegokolwiek artyzmu amatorszczyznę, ale jakkolwiek żałosne nasze gierki by nie były, nie odmóżdżaliśmy się przy nich tak, jak, odmóżdżały się Sebki napierdalające bezmyślnie w Tibię albo CS-a. Takie formy rozrywki propsuję.
