Dawno temu wspomniałem o tym, że mój stary miał samochód, o który w ogóle nie dbał i któremu pozwolił zamarznąć od środka jednej zimy. Sukcesywnie go zapuszczał, w końcu oddał na złom, a kasę przepił. No ale tak bardzo wyjebane, bo to już było po rozwodzie z mamą i nie obchodziło nas, co robi i czy dalej zapija się na umór, niszcząc i marnotrawiąc wszystko, co go otacza.
Akcja z otwartym oknem i śniegiem, jaki naleciał do wnętrza, była największa, ale było też kilka drobniejszych na przestrzeni wszystkich tych lat. Jak dzisiaj o nich myślę, to wydają mi się prześmieszne, ale wtedy wstyd mnie zżerał żywcem i chciałem zapaść się przez nie pod ziemię. Tym bardziej, gdy widziałem pyszczek siostry i jej szklące się oczy, wmawiając sobie, że muszę zachowywać chłodne pozory spokoju żeby było jej raźniej.
Ale nie smucę już.
Samochód podupadał tym bardziej, im więcej stary pił. Zaczęło się standardowo – czyli jazda na starych, zużytych oponach, starych wycieraczkach niezbierających syfu z przedniej szyby, a później, gdy bez reszty wpadł w sidła nałogu, debil przestał podbijać przeglądy (no kurwa rzeczywiście, sto złotych rocznie wielki wydatek, lepiej było kupić kilka zgrzewek denaturatu) i w ogóle ubezpieczać tę furę.
Na początku brał z rodzinnego funduszu kasę na składkę OC i mówił żonie, że idzie na pocztę wykonać przelew tylko po to, by w środku nocy wrócić napierdolony do nieprzytomności, ale z czasem w ogóle przestał udawać, że obchodzi go samochód, i po prostu wychodził bez słowa chlać, nie siląc się na jakiekolwiek pozory.
Z jego samochodu zaczął robić się więc złom i okoliczne Sebki kręciły z niego ostrą bekę, pisząc na brudnych szybach różne zabawne hasełka. Oczywiście żarty odbijały się rykoszetem na mnie i Izie, bo zawsze tak jest – jak rodzic ma problem, to dzieciom się dostaje. Za każdym razem.
Gwoli przypomnienia, gdy byłem w czwartej klasie, staremu zabrano prawko za jazdę pod wpływem, i przy okazji pobicie lokalnego rekordu w ilości odnotowanych promili we krwi. Co, że niby taki drobiazg miałby go powstrzymać przed dalszym wożeniem się? Wyjebane miał na prawo jazdy tak samo, jak na ubezpieczenie, jeździł więc w najlepsze dalej, dalej zwykle najebany, bo co na tym etapie miał do stracenia?
W najgorszym wypadku, gdyby psy zatrzymały go, bo nie byłby w stanie trzymać się swojego pasa, przyjechałby z nimi do domu, by dać im w łapę. Przekupywał ich bez problemu – z tego, co pamiętam, pięć stów wystarczało żeby ci odchodzili zadowoleni, a my do końca miesiąca głodowaliśmy.
Ojciec w najlepszym wypadku udawał przez pół dnia, że mu przykro i obiecywał, że nigdy się to nie powtórzy, tylko po to, by kolejnego ranka znów iść w samolubne tango, lejąc na rodzinę ciepłym moczem. Nie było najmniejszego sensu o cokolwiek go prosić, bo na tym etapie nie był zdolny nawet do tego.
Ewelina mimo wszystko poprosiła go kiedyś żeby odwiózł ze szkoły córkę, która miała wziąć stamtąd jakieś ciężkie rzeczy. Przyjechać przyjechał, choć napruty w trzy dupy, i zamiast pomóc jej ładować do bagażnika pudła ważące prawie tyle co ona sama, patrzył jak się dziewczyna męczy, śmiechając pod nosem i poganiając ją. Wyobrażam sobie, jak musiała się w tamtej chwili czuć.
W końcu jakieś woźne zlitowały się i pomogły jej, ale policji nie wezwały na miejsce, widząc w jakim stanie jest nasz stary i jak odjeżdża środkiem drogi ku naszej dzielnicy. Co z oczu, to z serca.
Podobną filozofię ojciec wyznawał względem wszystkich drobnych usterek i uszkodzeń, które pojawiały się wraz z eksploatacją samochodu. Gdy coś przestawało działać, ułamywało się albo pękało, odwracał wzrok i nigdy nie silił się, by coś z tym zrobić. Chociaż wróć, raz, zainspirowany sąsiadami Januszami, postanowił wyczyścić komorę silnika i uzupełnić wszystkie płyny. Skończyło się na tym, że po pijanemu wlał jakiś płyn do chłodnicy zamiast oleju, albo odwrotnie i później musiał ugadywać się z lokalnym mechanikiem żeby mu je wypompował i wymienił zapchane filtry, złorzecząc na to, że musi wydawać małą fortunę na takie duperele.
Drugi raz nie próbował już niczego z niczym robić, nawet, gdy usterki były co najmniej kłopotliwe. Za przykład niech posłuży tutaj zamek w drzwiach od strony kierowcy, który przestał zaskakiwać, bo coś się w nim obluzowało. Na tym etapie w okolicy zdążyła już zapanować moda na centralne zamki, które nie były jeszcze absolutnym minimalnym standardem w każdym samochodzie i montowano je w warsztatach. Ojciec również sprawił sobie taki, bo montaż wyniósł go taniej niż wymiana tego fabrycznego, wyrobionego.
Centralny działał sobie bez zarzutu przez rok czy dwa, aż w końcu coś się w nim chyba spaliło albo zamokło, bo przestał reagować na pilota. Drzwi zacięły się kompletnie i nie dało się ich otworzyć z zewnątrz w żaden sposób. Myślicie, że ojciec pojechał wtedy do warsztatu? Nie, gdzieżby! Wolał jebaniec otwierać bagażnik, wyjmować zagłówki z tylnych siedzeń i przeciskać się do przodu żeby otworzyć przednie drzwi od środka.
Zdarzyło się nie raz, nie dwa, że o szóstej rano skurwysyn wbijał do pokoju mojego i Izy, budząc nas i każąc wstawać żeby pomóc mu otworzyć samochód, w sensie przecisnąć się przez ten jebany bagażnik, bo on był zbyt porobiony po wczorajszym chlaniu i nie był w stanie. Za każdym razem kończyło się to interwencją mamy, która przepędzała pijusa i później darli się na siebie przez co najmniej pół godziny, gdzie jedna strona argumentowała, że musimy być wyspani żeby iść do szkoły, a druga, że powinnością dzieci jest pomoc rodzicom (co stanowi n-ty przykład despotyzmu ojca i traktowania naszej trójki jak swojej własności). Potem stary z bólem dupy wychodził, trzaskając ostentacyjnie drzwiami, i sam sobie otwierał ten pierdolony samochód, przeciskając między worami wygrzebanych ze śmietnika przeterminowanych produktów, od nadgniłego chleba, przez szynkę, po jogurty, które stanowiły integralną część jego pijackiej diety, bo żona podjęła decyzję, by ze swojej pensji żywić tylko nas troje. Czy raczej z tego, co z owej pensji zostało po spłaceniu zaległych rachunków.
Jak wszystko inne, co odkurwiał, nie uchodziło to uwadze otoczenia, ale nikt z naszych sąsiadów nie wtrącał się i nie komentował jego ekscesów głośno. Z jednym wyjątkiem.
Byłem kiedyś u Kacpra i do pokoju wszedł jego stary, taki stereotypowy otyły Janusz z sumiastym wąsiskiem siwym po bokach i pożółkłym na środku od kawy i dymu papierosowego – łącznie iloraz inteligencji tych dwóch był niższy od przekątnej ich telewizora ustawionego w centralnym punkcie meblościanki, między kolekcją peerelowskich talerzy i portretem popara. Janusz doczepił się nas, podejmując gadkę-szmatkę i tak ni z gruchy, ni z pietruchy, zaczął polemizować, że fura mojego ojca w złej kondycji jest i on widzi, że mój stary to nie dba o nią tak jak powinien i jak nią jeździ.
Gdyby ktoś się nie domyślił, to między wierszami chodziło o to, że jeździ najebany jak świnia i woli chlać, niż zrobić coś, cokolwiek, przy furze, i że ja ze względu na stopień spokrewnienia z nim, jestem zapewne złym towarzystwem dla jego syna.
Poczułem się jak szmata, bo bądź co bądź co innego, gdy Sebki robią sobie z was jaja, chociaż wiadomo, to też boli, a co innego jak jakiś jebany Janusz po czterdziestce, którego największym życiowym osiągnięciem było wynajęcie mieszkania M3 w blokach i kupno meblościanki, patrzy na was z góry i miesza z błotem. Najwyraźniej nigdy nie jest za późno żeby odreagowywać swoje kompleksy na dzieciach. Czy tam nastolatkach, nieważne, w sumie i tak jeden chuj.
Ojciec nie miał jeździć swoim samochodem wiele dłużej – w końcu jego stan techniczny osiągnął taki poziom, że jeśli w ogóle silnik odpalił, to z osiedla robiła się sceneria z Mgły. Wszędzie było biało, tak kopcił, a jeden mój znajomy ze szkoły, który interesował się od zawsze motoryzacją, zażartował kiedyś, że panewki to ta bryka chyba kurwa wypluła już dawno wydechem.
Stał więc tak na parkingu przez jakoś dwa lata z hakiem, jeszcze na długo po rozwodzie, aż w końcu pewnego dnia niespodziewanie zniknął, zostawiając po sobie ślad na asfalcie jak jeden z cieni w Hiroszimie. Do tej pory zdążyłem się tak przyzwyczaić do jego widoku, że parking pod blokiem wydał mi się bez niego dziwnie pusty. Moją pierwszą myślą było to, że może ktoś go ukradł, ale wtedy przypomniałem sobie, że przecież nie palił, a nawet gdyby, to kto marnowałby czas na zajebanie takiego przegniłego na wskroś wrosta?
Wyszło, że staremu skończyły się widocznie fundusze na chlanie, w jednej z nielicznych chwili względnej trzeźwości przypomniał sobie o rzęchu i sprzedał go na złom.
To ogólnie była śmierdząca sprawa, bo samochód nie był ubezpieczony chyba od dekady, więc nie wiem jak to rozegrał i czy udało mu się coś na tym zarobić, ale po prawdzie miałem już wtedy wyjebane na jego osobę i nie przejmowałem się jego brudnymi interesami, ponieważ wreszcie ich konsekwencje nie dotknęłyby nas.
